sobota, 16 sierpnia 2014

W pociągu do Poznania

Już po dwóch autobusach,  promie,  kolejnym autobusie, samolocie i jeszcze jednym autobusie siedzimy w pociągu do Poznania. Do domu już blizej niż dalej! ...niestety. Kto wyłączył ogrzewanie? Na szczęście w walizce znalazłam sweter, bluzę, szal i skarpetki.
W czwartkowe przedpołudnie delektowaliśmy się widokami i piwkiem na naszym nabrzeżu w zatoce Xlendi. Popołudnie spędziliśmy w towarzystwie Mai i jej synka Tobiego odkrywając nową plażę w zatoce Dahlet Qorrot. Wieczorem poszliśmy na kolację do polecanej knajpy Talija na grillowane kalmary i morskiego basa. Cudownie leniwy, wakacyjny dzień.
Na ostatni dzień naszej podróży zostawiliśmy sobie największą atrakcję - wypożyczenie motorówki. O godzinie 9.00 rano dostaliśmy kluczyki do naszej łodzi z pełnym bakiem i popłynęliśmy w świat... tzn. w morze. ;) Najpierw popruliśmy (na tyle na ile pozwalały nam dość znaczne tego dnia fale, które zmieniały tryb poruszania się łódki z płynącego na skaczący) w stronę Comino by tam na dłuższą chwilę zakotwiczyć (tu przydały się umiejętności żeglarskie Oli) i popływać w błękitnych wodach Blue Lagoon. Potem wzięliśmy na kurs zatokę Dwejra Bay i jeszcze raz popodziwialiśmy Fungus Rock i Azure Window, tym razem od strony morza. Kiedy w końcu zawinęliśmy do portu byliśmy cali szczęśliwi i biali od wyschniętej na nas soli.
Tego samego dnia przypadało święto Wniebowzięcia Maryi Panny, hucznie w Victorii obchodzonego. Festa trwała już od tygodnia, o czym zawzięcie nas informowały codzienne fajerwerki. My postanowiliśmy zobaczyć jej finał. ;) Ledwo dojechaliśmy do Victorii trafiliśmy na wyścigi konne.  Główną ulicą po asfalcie smigali jeźdźcy na oklep lub konie z wózkami... takie a' la mini rydwany. Po zakonczeniu gonitw, tłumy dopingujących udały się w kierunku katedry na cytadeli. Cały pochód był prowadzony przez orkiestrę. Wszyscy zebrali sie przed kościołem i słuchając koncertu w składzie orkiestra, chór żeński i dwóch tenorów oczekiwali na wyniesienie statui Maryi. Tak zaczęła sie procesja przy wtórze fajerwerków i w strumieniach konfetti. Równocześnie w całym mieście rozpoczęło się świętowanie. Budki ze słodyczami, alkoholem,  jedzeniem i innymi przyjemnościami były stale oblegane. Ludzie ubrani w odświętne stroje grupkami przechadzali się po rozświetlonych kolorowymi lampkami ulicach ozdobionych proporcami i statuami świętych. Idealna festa na zakończenie naszej podróży.
To były cudowne 3 tygodnie!

czwartek, 14 sierpnia 2014

Piwo na śniadanie

Potrzebowaliśmy dobre WiFi więc z rana udaliśmy się do knajpy na kawę.  Ale ile można pić espresso? Załatwialiśmy bardzo nieprzyjemne rzeczy (odprawa lotnicza, płatności za apartament,  bilety PKP do Poznania...) więc piwo z widokiem na zatokę okazało się niezbędne. Tyle tytułem wyjaśnienia tytułu.  ;)
Ostatni tydzień pobytu mija zdecydowanie za szybko. Ale też zmieniliśmy tryb z leniuchowania na aktywny.  ;) Poniedziałek spędziliśmy w Xaghra, naszym głównym celem były megalityczne świątynie Ggantija, pochodzące z okresu neolitu,  starsze niż egipskie piramidy.  Obiektywnie patrząc - sterta kamieni. ;) Ale poprzedzona bardzo interesującą wystawą,  która wprowadziła nas w życie w tamtych czasach. Odpowiednio nastawieni potrafiliśmy docenić tamtejszych inżynierów,  dzięki którym świątynia dotrwała naszych czasów w całkiem niezłym stanie. Tyle lat!
W ramach multibiletu mieliśmy też okazję zwiedzić stary, oryginalny młyn. Choć niestety sam wiatrak był w remoncie to w środku młyna zobaczyliśmy "pracownię" młynarza, mieszkanie jego rodziny z dawnymi sprzętami domowymi i weszliśmy na sam czubek budynku. ;-) Później, za mapą,  udaliśmy się do jaskini Ninu's cave. Zdumieni zatrzymaliśmy się na środku ulicy, przed starym domem.  Pełni zwątpienia nacisnęliśmy czerwony guzik,  zgodnie z treścią tabliczki obok, która mówiła,  że jaskinia jest otwarta, wystarczy zadzwonić. Ze środka usłyszeliśmy starczy głos zachęcający do wejścia. W środku czekała na nas staruszka, która łamiącym się głosem opowiedziała historię swojego pradziadka,  który dawno temu przybywszy do Xaghry szukał miejsca by się osiedlić. Znalazł jaskinię ze źródłem wody i tam zbudował swój dom.  I faktycznie,  w środku mieszkania drzwi, a za nimi kamienne schody w dół do najprawdziwszej jaskini,  pełnej stalaktytów i stalagmitów.
Następnego dnia postanowiliśmy skorzystać z atrakcji wodnych.  Wypożyczylismy kajak i ruszyliśmy na otwarte morze. Na szczęście fale nie były wysokie. ;) Plynęliśmy wzdłuż brzegu,  eksplorując napotkane jaskinie.  Do jednej wplyneliśmy całkiem głęboko! Raj dla nurków. Wiosłowaliśmy tak długo,  aż na horyzoncie za zakrętem klifu zobaczyliśmy Azure Window,  po czym zawróciliśmy i zawinęliśmy do portu. Przy tej bliskości wody i morskiej bryzie nawet nie zauważyliśmy, jak słońce zabarwiło nas na barwy narodowe.  :)
Po rannym wysiłku dla rąk popołudniu postanowiliśmy rozruszać nogi. Udaliśmy się w okolice Gharb, skąd ruszyliśmy szlakiem "country walk" do wąwozu. Kanion był krótki i nie za głęboki, choć nie ujmowało mu to uroku. A na jego końcu odkryliśmy Wied Il-Mielah Window,  siostrzaną formację skalną Azure Window. Byliśmy sami, słońce zachodziło, woda leniwie rozbijała się o skały,  było cudownie.  ;)
Wczoraj odbyliśmy naszą wyczekiwaną wycieczkę po wyspie na quadzie.  Poruszanie się ruchem lewostronnym szło nam gładko,  przynajmniej dopóki nie dojezdżaliśmy do skrzyżowania lub co gorsza ronda. 



Ale daliśmy radę. :) Ja przeszłam prawdziwy test,  gdyż tuż przed wjazdem do Rabatu, najbardziej ruchliwego miasta na Gozo, Michu oddał mi kierownicę,  ale w końcu nie od dziś wiadomo,  że kobiety mają lepszą orientację w terenie. ;) Poruszanie się quadem dawało nam tyle frajdy gdyż (oprócz oczywistego poruszania się tą zabawką) mogliśmy dotrzeć wszędzie tam, gdzie autobus nie za koniecznie dociera. Podziwialiśmy San Blas Bay,  gdzie podejście do zatoki jest tak strome,  że za opłatą plażowiczów przewozi jeep,  wjechaliśmy na szczyt z latarnią, odkryliśmy tutejszy fiord (szkoda,  że nie mieliśmy czasu się wykąpać ale czas pchał nas dalej w trasę) zrobiliśmy zdjęcia Fungus Rocks. Tam dopadła nas awaria,  zepsuła się skrzynia biegów. Prawie godzinę czekaliśmy na wymianę pojazdu, w pełnym słońcu i bez skrawka cienia,  ale było warto - nowy quad był większy i nowocześniejszy,  sprawił nam dużo motoryzacyjnej frajdy.  ;) Na koniec wypatrzyłam przy drodze sklep rybny, gdzie Michu po dokładnym przestudiowaniu dostępnego asortymentu dokonał zakupu świeżych rybek (dużych sardynek) i ośmiornicy. Obiad był przepyszny!



Gozytańskie wina

Wina produkowane na Malcie i Gozo są bezsprzecznie przepyszne. Nie udało nam się jeszcze trafić na złe. Tutejsze restauracje również oferują odpowiedni wybór. Dowód poniżej :-)

niedziela, 10 sierpnia 2014

Dwa piętra niżej

Tak jak planowaliśmy, tak zrobiliśmy - zrezygnowaliśmy z trzeciej opcji noclegu w bed&breakfast i postanowiliśmy zostać w naszym mieszkaniu. Niestety jednak nasz apartament był już zajęty i musieliśmy przenieść do innego - dwa piętra niżej. Wczoraj po całodziennej wycieczce znaleźliśmy w naszym dawnym apartamencie klucze z prośbą byśmy się przenieśli  do 10.30 dnia następnego. Ale kto o tej godzinie wstaje w niedzielę? Na pewno nie my, tak więc choć padnięci po wyprawie to zdołaliśmy się przeprowadzić.
A wycieczka była bardzo udana. Tym razem naszym celem była Mdina, Stare Miasto Malty, pierwotna stolica, zanim została przeniesiona do Valetty. Urocze, ciche, pełne ślepych uliczek. Zwiedziliśmy dwie wystawy, historię rycerzy maltańskich i muzeum tortur ale niestety średnio byliśmy zadowoleni. Zdecydowanie lepiej podziwiać widoki z murów miejskich rozprzestrzeniające się na całą wyspę.
Zaraz obok Mdiny (po drugiej stronie ulicy) znajduje się Rabat. W samym centrum tego przyjemnego miasteczka znajduje się grota, w której miał modlić się św. Paweł po rozbiciu się na wyspie. Oprócz groty zobaczyliśmy też schrony z czasów Drugiej Wojny Światowej oraz historyczne katakumby. Istny labirynt, gdyby nie strzałki to można byłoby się w tych podziemiach pogubić.
Wieczór postanowiliśmy spędzić w chyba najbardziej turystycznym miejscu Malty - w miejscowości Bugibba. Tutejsze Międzyzdroje! Hotele, bary, knajpy i mnóstwo sklepików z "pamiątkami" gdzie mogłam do woli nasycić oczy. Powrót do domu trwał chyba trzy godziny, autobus, prom, autobus i autobus. Ale było warto! 



Przydało nam się trochę turystycznego wysiłku po ostatnich dniach lenistwa.
A leniuchujemy ostatnio znacznie, nadrabiając zaległości książkowo-filmowe. Ale wyspy nie zaniedbujemy, wciąż wynajdujemy nowe rzeczy do odkrywania.  Byliśmy w Gharb, gdzie odwiedziliśmy wioskę rzemieślniczą Ta'Dbiegi oraz sanktuarium Ta'Pinu. W wiosce obserwowaliśmy dmuchanie szkła, kowalstwo artystyczne oraz wyroby koronkarskie. Bazylika z kolei jest tutejszym ośrodkiem pielgrzymkowym,  perełka architektoniczna,  wielka budowla na właściwie,  że pustkowiu. Moczyliśmy też nogi w Inland Sea,  które znjaduje się zaraz obok Lazurowego Okna. Poprzez tunel w klifie woda morska wpływa w głąb lądu tworząc całkiem spore jeziorko.  Skałkowaliśmy też po klifach otaczających Xlendi,  choć skałkowanie to za dużo powiedziane - wszędzie tu schodki i wytyczone szlaki.  Niemniej jednak krajobrazy nieziemskie, idealna sceneria dla Gwiezdnych Wojen.
Mówiąc o klifach nie możemy zapomnieć o najpiękniejszych jakie tu widzieliśmy - Sanap Cliffs. Niesamowite uczucie stać na szczycie skały, nad sobą ogrom nieba,  a 30 metrów niżej ogrom morza. Nasz pobyt tam nie tylko nasycił nasze oczy, ale też podniebienie,  bo właśnie tutaj nasza gozytańska znajoma Maja zorganizowała nam piknik pełen lokalnych smakołyków i wina. Co jedliśmy to już będziemy się chwalić pokazując zdjęcia.  ;)

Obiadek

Dziś na obiad podano: cała dorada ze stekiem z miecznika oraz krewetkami królewskimi i spaghetti z miecznikiem i bakłażanem alla siciliana :-)

Transportowy folklor

Wczorajszego poranka postanowiliśmy udać się na Maltę.  Transport publiczny na Gozo jest bardzo punktualny,  niestety czasem aż za, i zdarza mu się pojechać szybciej. My z kolei lubimy sobie pospać.  Generalnie nie mamy problemu by zsynchronizować nasze czasy ale wczoraj się nie udało...
Z wizją czekania 45 minut na kolejny autobus postanowiliśmy udać się na lody. Nim jednak doszliśmy do najlepszej lodziarni w okolicy usłyszeliśmy za plecami "Hello my friends, are you going to Victoria?" W taki sposób znaleźliśmy się w taksówce w drodze do portu na uciekający prom. Kierowca był bardzo chętny do pokazywania nam okolicy. "Nie jedzcie w tej ani w tej restauracji, tylko w tej, o tutaj" - wspomniał nadrabiajac kilkadziesiąt metrów żeby pokazać nam knajpkę, najprawdopodobniej swoich znajomych. Drogę do portu znamy dość dobrze, ale nasz kierowca miał zupełnie inną. Zatrzymaliśmy się nagle, a facet wybiegł z auta bo zapomniał kluczy. Poznaliśmy przy okazji jego żonę i 2 psy - mopsy i zobaczyliśmy jaką to ma fajną chatkę ☺ Żwawo ruszyliśmy w dalszą drogę - w końcu prom nie będzie na nas czekać. Zwolnił na chwilę w pewnym momencie z pytaniem - to wy do szpitala chcieliście jechać? Pokazując palcem na klinikę w Gozo, po czym zaśmiał się i ruszył dalej. Droga dalej już była całkiem prawidłowa...
Aż do kolejnego postoju. Znów wybiegł z auta, bez gaszenia silnika i zniknął w drzwiach domu. No nic, bierzemy auto i jedziemy sami? Jak tak dalej pójdzie to nie zdążymy na prom. W tej samej chwili zobaczyliśmy naszego kierowcę wyjeżdżającego z garażu białym Mercedesem z kogutem taxi. Zatrąbił trzy razy, machnął na nas ręką, więc zostawiliśmy stare auto na chodzie i przesiedliśmy się do taksówki. Teraz już jechaliśmy prosto do portu, w rytmach muzyki klasycznej, czy innej lokalnej orkiestry symfonicznej z kierowcą wczuwającym się w  rolę dyrygenta ☺
Uff, dotarliśmy do portu i nawet zostało nam trochę czasu. Istny folklor, mówię wam.



środa, 6 sierpnia 2014

Nad zatoką Xlendi Bay

Michu szykuje śniadanko (tak wiem, szczęściara ze mnie) a ja siedzę na naszej kanapie z widokiem na dolinę Xlendi i zabieram się za raport.  ;) Mamy się fantastycznie! A teraz trochę więcej szczegółów:

W sobotę zgodnie z planem udaliśmy się wieczorem do wioski Qala na festę z okazji dnia św. Józefa.  Fajerwerki strzelały juz od wczesnego popołudnia.  Na miejscu zastaliśmy kościół oświetlony w całości różnokolorowymi lampkami, a ulice udekorowane girlandami.  W środku odbywały się modlitwy i święcenia,  a na schodach i placu przed kościołem... istny odpust! Mnóstwo ludzi pijących piwko i jedzących lokalne specjały (potrawka z królika i kule ryżowe były wyśmienite), dzieciaki biegające wszędzie,  gwar i śmiechy,  a nad tym wszystkim górowała orkiestra grająca wszelkie możliwe tematy filmowe - Titanic,  Ojciec Chrzestny, Indiana Jones... świetna impreza!

W niedzielę postanowiliśmy się w końcu wyspać i odpuscilismy ranne śniadanie (do 9,30 podawali). Dzień spędziliśmy na Ramla Bay - zatoka z plażą z czerwonym piaskiem.  Kolor piasku tak ładny,  że nawet nie przeszkadzało nam to, że wszędzie się wciskał.  A woda... marzenie! Zatoka szeroka z spokojnym i dość płytkim morzem. Stojąc po szyję we wodzie podziwialiśmy swoje cienie na piasku! Zrobiliśmy tez użytek z naszych nowo zakupionych masek i gonilismy ryby pod wodą.  Bajka!
Poniedziałek był pod znakiem przeprowadzki. Teraz śpimy w Xlendi. Mamy całe mieszkanie całe do swojej dyspozycji - dwie sypialnie, łazienka,  kuchnia z salonem. Przy naszej kawalerce Michu czasem się tu gubi ;) I co najfajniejsze - balkonik z widokiem na dolinę i zatokę. Mocno się zastanawiamy czy nie zrezygnować z naszego trzeciego miejsca pobytu i nie zostać tu do końca.

Nie ma jednak miejsc idealnych - w Xlendi, miasteczku wielkości Raszyna nie ma ani jednego sklepu! Po zakupy musieliśmy się udać do Victorii,  gdzie znajduje się sensowny supermarket. Całe szczęście,  że wzięliśmy ze sobą pustą walizkę,  inaczej w życiu byśmy się nie zabrali.  W samym Xlendi da się jednak zrobić zakupy - kursują stragany objazdowe. Sęk w tym, że trasy ani godziny przejazdów nie są znane - trzeba polować.  Ale jak już się dorwie taki samochód to owoce, warzywa i piwo mają - czyli to co najważniejsze.  ;)

Tutaj kilka słów wyjaśnienia a propos nazwy stolicy Gozo. Mianowicie miasteczko zawsze nazywało się Rabat (po arabsku  "przedmieście"), do roku 1897 kiedy to z okazji diamentowego jubileuszu brytyjskiej królowej przemianowali je na Victorie. Na wszystkich tablicach dojazdowych funkcjonują jednak obie nazwy i tak też zamiennie używają mieszkańcy.

Wczoraj mieliśmy dzień rozrywki! Wybraliśmy się na combitour. Najpierw było jeep safari, w otwartych jeepach objechalismy całą wyspę dookoła zatrzymując się przy co ciekawszych miejscach. Widzieliśmy jaskinię Calypso,  posąg Jezusa na wzór tego z Rio,  Salt Pans - do dziś czynne warzelnie soli i największy cud tutejszej natury - Azure Window,  łuk skalny w kształcie gigantycznego okna. Po smacznym i sysącym lunchu w Mariblu czekała nas druga część wycieczki - rejs statkiem wokół wyspy Comino. Barbarossa nas zachwyciła - cała drewniana. Doplynelismy do Blue Lagoon gdzie w wodzie błękitnej jak niebo pływaliśmy wśród ławic rybek. Skusiliśmy się też na krótki rejs pontonem do jaskiń,  do jednej musieliśmy wpływać z latarką.  Cuda natury są niesamowite.  :)

Nasz widok z balkonu na Xlendi Bay